7 dni.

Nie ma Cię od tygodnia.

Od tego czasu wszystko wydaje się być inne. Na nowo uczę się jak to jest być samej w czterech ścianach. Na nowo uczę się jak spędzać czas z ludźmi, jak pracować i… Żyć.

Staram się funkcjonować, tak jak prosiłaś. Znajdywać powody do śmiechu, który na chwilę wyrywa mnie z myśli o tym, jak bardzo chciałabym żebyś tu była. Jednak czasami wystarczy błękitne niebo by zapłakać nad myślą, że teraz właśnie stamtąd na mnie patrzysz.

Chciałabym Cię zobaczyć. Zdrową, uśmiechniętą. Chciałabym tak jak kiedyś, przyjechać do domu i robić sobie żarty z Tatą i chciałabym usłyszeć jak się z nich śmiejesz, jak mówisz, że jesteśmy niemożliwi.

Wcześniej czułam stres. Bałam się każdego telefonu. Dzisiaj nie czuje już strachu, ale jest we mnie smutek. Jest go tyle, że czasami mam ochotę przeleżeć cały dzień w łóżku. I czuję, że bardzo trudno jest mi się tak o po prostu uśmiechać. Ciężko mi rozmawiać z kimkolwiek o czymkolwiek co nie jest związane z Tobą i z tym jak teraz wygląda rzeczywistość.

Mam wrażenie, że udaje bardziej niż zwykle. Nakładam uśmiech nr 15 i staram się grać w życie. Zadawać pytania w rozmowach, które nie do końca mnie interesują, które są niczym w porównaniu z tym, że Ciebie nie ma i że już nigdy Cię tu nie będzie.

Tydzień. To tak mało i tak wiele. Mało by przywyknąć, ale wiele by przeżywać. Dzień za dniem, budzić się z myślą, że to już koniec i że trzeba jakoś pójść dalej.

Ale co to znaczy dalej?

Na chwilę obecną przytłaczają mnie tłumy, a pisząc tłumy mam na myśli spotkania powyżej 2 osób. Na chwilę obecną nie mogę słuchać muzyki, którą lubiłaś, nie chce też odpowiadać na pytania ‚jak się trzymam’. Nie znam na nie odpowiedzi.

Mamo.

Nie zdążyłam.

Ale gdybym mogła, powiedziałabym, że nikogo nigdy tak mocno nie kochałam. Nikt nie był dla mnie tak ważny. I choć jest we mnie mieszanka różnych emocji – smutku, żalu, złości i frustracji, jest też we mnie przeświadczenie, że dziś już czujesz się dobrze, tańczysz gdzieś w klubie, w którym wujek gra muzykę, dokarmiasz bezpańskie koty i przytulasz Maxa, a obok kręci się Dino.

Wierzę, że jesteś w lepszym miejscu, które pozwala Ci na to, czego nie mogłaś robić w ostatnim czasie, wierzę, że cieszysz się wolnością, w której ciało nie stanowi już ograniczeń. Ty tak bardzo nie lubiłaś ograniczeń.

Byłaś nieustraszona i niezłomna. Kiedy zamykano Ci drzwi przed nosem, zawsze znajdywałaś inną drogę wejścia. Nauczyłam się tego od Ciebie – tej chęci walki o swoje, by przeć do przodu nawet kiedy jest to nieprzyjemne.

Dzisiaj chciałabym Ci obiecać, że dam sobie radę. Że Kuba da sobie radę i Tata też. Że będziemy dzielni, tak jak Ty zawsze byłaś. Dzisiaj chciałabym Ci obiecać, że wszystko będzie dobrze, bo pomimo bólu, wiem, że bardzo chciałabyś wiedzieć, że odnajdziemy szczęście i chwilę radości.

Chce żebyś wiedziała, że już zawsze będę pamiętać Cię uśmiechniętą, pełną życia. Będę pamiętać jak razem grałyśmy w karty do rana i jak pierwszy raz zabrałaś mnie na dyskotekę, kiedy miałam 15 lat. Będę pamiętać nasze rozmowy do bladego świtu i to że potrafiłaś spojrzeć mi prosto w oczy i powiedzieć, że choćby nie wiem jak źle było, dam sobie radę.

Będę pamiętać wszystkie dobre chwile, a kiedy przyjdą gorsze dni, będę je odtwarzać jedna po drugiej. Będę pielęgnować w sobie wdzięczność za te wszystkie małe i wielkie gesty, za ten czas, który z Tobą przeżyłam, a którego czuję, że było tak mało.

Od dziś święto miłości, już zawsze będzie mi się kojarzyć z Tobą… i dobrze. Nie mam bowiem wątpliwości – nikt nigdy nie kochał mnie tak mocno jak Ty. I choć nie zdążyłam Cię ostatni raz przytulić, mam nadzieję, że te literki staną się pewnego rodzaju pożegnaniem.

Bo wierzę w to, że kiedy to pisze jesteś obok.

Mamo, tak bardzo Cię kocham. Myślę sobie dziś, że gdybym miała na nowo uwierzyć w cokolwiek to jedynie po to, by jeszcze kiedyś Cię zobaczyć, przytulić i powiedzieć Ci to wszystko twarzą w twarz. Ale na to jeszcze przyjdzie pora.

Do zobaczenia. Już zawsze będę Cię kochać.

14 luty. Święto miłości.

Piszę to, bo wydaje mi się, że zawsze mi to pomagało. Od jakiegoś czasu unikałam pisania o rzeczach ważnych. Unikałam opowieści o tym co jest nie tak i jak bardzo jest nie tak. Nie chciałam się tym dzielić bo w sumie… co komu do tego jak bardzo świat wali mi się na głowę?
Nikomu nic.

Niemniej dzisiaj będąc samej w domu odebrałam telefon, a tam mój Tata drżącym głosem stwierdził, że mama jest nieprzytomna, a ja powinnam przyjechać by się z nią pożegnać.

Leżę więc teraz na łóżku płacząc i mam ochotę zniknąć. Czuje się tak bardzo zmęczona, że mogłabym zasnąć i pewnie obudziłabym się dopiero za pół roku, albo rok.

Miłość boli. Jest piękna, potrafi się troszczyć i dawać ukojenie w najtrudniejszych chwilach, ale potrafi też zadawać ciosy, po których podnosimy się dniami, miesiącami, a nawet latami.

W sobotę rozmawiałam z kobietą. Powiedziała, że będzie babcią i że ma 49 lat. Tańczyła na parkiecie jak szalona, ciesząc się życiem. Moja mama w grudniu, skończyłaby 50tke.

Nie mogę pozbyć się z siebie tej zazdrości widząc innych dorosłych ludzi w podobnym wieku. Nie potrafię zrozumieć czemu nadeszło to tak szybko, mam żal do świata, do lekarzy, do polskiej służby zdrowia. Mam żal bo wiem jak bardzo chciała żyć długo i wiem, że już nie będzie jej to dane.

Nigdy już nie zatańczy, nie będzie cieszyć się życiem, nie zobaczy jak dorasta jej syn. Nie zapyta się co u mnie, a ja nie opowiem jej o moich mniejszych, większych sukcesach, ani o porażkach. Nie przytuli mnie i nie powie, że jestem silna.
Z resztą… od dawna nie czuje się już silna

Mam wrażenie, że za każdym razem, kiedy chce się podnieść, coś dociska mnie jeszcze mocniej do ziemi. Chce walczyć, ale mam wrażenie, że to ma coraz mniej sensu. Że nie poradzę sobie, że gdybym była dziś sama, bez przyjaciół, bliskich, po prostu zabiłbym deskami drzwi i zagłodziła się na śmierć.

Ze wszystkich rozstań jakie w życiu przeżyłam, to jest jedno z tych, które ciągnie się w nieskończoność. Przeżywam je od pół roku i nie wiem ile jeszcze będę. Tydzień, miesiąc, kolejne pół roku? Ile razy będę się żegnać, ile razy będę rozdrapywać nieuniknione? Ile razy będę się cieszyć, że jednak to jeszcze nie to?

Nie wiem jak w tym wszystkim się odnaleźć. Nie wiem jakie są procedury w takich sytuacjach. Ile powinno się płakać, ile powinno się leżeć w łóżku ze wzrokiem wbitym w ścianę. I jak bardzo przy tym powinno się udawać, że jednak masz siłę na codzienne obowiązki, na firmę, na dowożenie projektów do końca? Że przejmujesz się tym wszystkim i chce Ci się jakkolwiek? Jest poniedziałek, czeka na mnie lista zadań do zrobienia, a ja? Ja zastanawiam się nad tym czy dam radę dziś umyć włosy.

I gdybym miała być naprawdę szczera, powiedziałabym że naprawdę nie mam siły na życie. Jakaś część mnie umiera razem z nią. Powoli, w agonii, w bólach, a ja trzymam się tylko dlatego, że dożylnie pobieram kroplówkę z bliskich, przyjaciół, z miłości, którą obok siebie jeszcze dostrzegam.