14 luty. Święto miłości.

Piszę to, bo wydaje mi się, że zawsze mi to pomagało. Od jakiegoś czasu unikałam pisania o rzeczach ważnych. Unikałam opowieści o tym co jest nie tak i jak bardzo jest nie tak. Nie chciałam się tym dzielić bo w sumie… co komu do tego jak bardzo świat wali mi się na głowę?
Nikomu nic.

Niemniej dzisiaj będąc samej w domu odebrałam telefon, a tam mój Tata drżącym głosem stwierdził, że mama jest nieprzytomna, a ja powinnam przyjechać by się z nią pożegnać.

Leżę więc teraz na łóżku płacząc i mam ochotę zniknąć. Czuje się tak bardzo zmęczona, że mogłabym zasnąć i pewnie obudziłabym się dopiero za pół roku, albo rok.

Miłość boli. Jest piękna, potrafi się troszczyć i dawać ukojenie w najtrudniejszych chwilach, ale potrafi też zadawać ciosy, po których podnosimy się dniami, miesiącami, a nawet latami.

W sobotę rozmawiałam z kobietą. Powiedziała, że będzie babcią i że ma 49 lat. Tańczyła na parkiecie jak szalona, ciesząc się życiem. Moja mama w grudniu, skończyłaby 50tke.

Nie mogę pozbyć się z siebie tej zazdrości widząc innych dorosłych ludzi w podobnym wieku. Nie potrafię zrozumieć czemu nadeszło to tak szybko, mam żal do świata, do lekarzy, do polskiej służby zdrowia. Mam żal bo wiem jak bardzo chciała żyć długo i wiem, że już nie będzie jej to dane.

Nigdy już nie zatańczy, nie będzie cieszyć się życiem, nie zobaczy jak dorasta jej syn. Nie zapyta się co u mnie, a ja nie opowiem jej o moich mniejszych, większych sukcesach, ani o porażkach. Nie przytuli mnie i nie powie, że jestem silna.
Z resztą… od dawna nie czuje się już silna

Mam wrażenie, że za każdym razem, kiedy chce się podnieść, coś dociska mnie jeszcze mocniej do ziemi. Chce walczyć, ale mam wrażenie, że to ma coraz mniej sensu. Że nie poradzę sobie, że gdybym była dziś sama, bez przyjaciół, bliskich, po prostu zabiłbym deskami drzwi i zagłodziła się na śmierć.

Ze wszystkich rozstań jakie w życiu przeżyłam, to jest jedno z tych, które ciągnie się w nieskończoność. Przeżywam je od pół roku i nie wiem ile jeszcze będę. Tydzień, miesiąc, kolejne pół roku? Ile razy będę się żegnać, ile razy będę rozdrapywać nieuniknione? Ile razy będę się cieszyć, że jednak to jeszcze nie to?

Nie wiem jak w tym wszystkim się odnaleźć. Nie wiem jakie są procedury w takich sytuacjach. Ile powinno się płakać, ile powinno się leżeć w łóżku ze wzrokiem wbitym w ścianę. I jak bardzo przy tym powinno się udawać, że jednak masz siłę na codzienne obowiązki, na firmę, na dowożenie projektów do końca? Że przejmujesz się tym wszystkim i chce Ci się jakkolwiek? Jest poniedziałek, czeka na mnie lista zadań do zrobienia, a ja? Ja zastanawiam się nad tym czy dam radę dziś umyć włosy.

I gdybym miała być naprawdę szczera, powiedziałabym że naprawdę nie mam siły na życie. Jakaś część mnie umiera razem z nią. Powoli, w agonii, w bólach, a ja trzymam się tylko dlatego, że dożylnie pobieram kroplówkę z bliskich, przyjaciół, z miłości, którą obok siebie jeszcze dostrzegam.

Dodaj komentarz